Z pamiętnika młodego funkcjonariusza...

Miłość, przyjaźń, nienawiść. Tutaj możesz wyrazić swoje emocje, napisać co czujesz....

MężczyznaPostNapisane przez gacek » 25 mar 2007, 09:28 Z pamiętnika młodego funkcjonariusza...

Zamiast wstępu

Zapewne słyszeliście, że na topie są blogi. Podobno już blogują miliony Polaków. Któregoś dnia, podczas żeglowania po bezmiarze internetu, natrafiłem (jak sądziłem), na zapiski małolaty. W związku z tym, że w najnowszym jej wpisie słowo „że” napisane było przez „ rz”, w swoim stosownym komentarzu udzieliłem autorce tegoż stosownego wytyku. Oj dostało mi się, dostało za swoje. Okazało się, że właścicielką pamiętnika nie jest jakaś tam małolata a polonistka, na pomoc której dzielnie przybyła jej mamusia. Wyzwano mnie od buraków czepialskich, od kartofli...
Co do buraka to może być, ale jeżeli chodzi o kartofla, to nie bardzo, bo ostatnio jest on, zwłaszcza na zachodzie a i w Polsce również, wyśmiewany. Postanowiłem więcej do żadnego bloga nie zaglądać, a zacząć pisać własny...

Drogi czytelniku jeżeli w jakimś opisywanym zdarzeniu powiesz, że to jest o tobie to jesteś w błędzie, wszak:

Wszelkie tu podobieństwo osób i zdarzeń jest przypadkowe.




C Z Ę Ś Ć I


PRZED UPADKIEM


Bunt

W Czarnobylu nastąpił wybuch, w Polsce narastająca z godziny na godzinę plotka o jakiejś wielkiej katastrofie jądrowej na wschodzie... Nad terenem, kolejnej priorytetowej bo socjalistycznej, budowy szpitala w Łomży świeciło owego dnia pięknie słoneczko. Wysoko na niebie stało sobie, i jak zwykle przygrzewało już dość dobrze o tej porze roku. Rozleniwieni trochę tym słońcem, a trochę szarą codziennością budowlańca, łaziliśmy za dupą kierownika żebrząc o nową parę rękawic, bo te z przed tygodnia rozpadły się i zostały z nich tylko strzępy. Co prawda te strzępy w jakimś tam stopniu chroniły ręce przed ostrymi kantami cegły i chropowatością pustaka, które tonami trzeba było przenosić z miejsca na miejsce aby w końcu wylądowały na ścianie gdzie będą stanowiły jednolity blok co już na wieki mają w nim pozostać niewzruszenie...
Tak jak ten jedynie słuszny blok...
Narastał we mnie bunt. Bunt przeciw porwanym, ochlapanym wapnem watówkom w których wiatr poczynał wcale sobie dobrze. Nadwerężając moje biedne korzonki, podsycając rozwój rwy kulszowej...Bunt przeciwko cwanemu majstrowi który to poruszał się w robocie jak żółw ale wypłatę to miał największą...
Zastanawiałem się co zrobić aby się wyrwać z tego bagna budowlanego...
Czy do końca moich, czynnych zawodowo dni, miałem wznosić w ten sposób socjalistyczną ojczyznę?
Pewnego dnia podczas biadolenia nad własnym losem, mój budowlany kolega powiedział, że jego brat jest milicjantem i, że w zasadzie to nic on nie robi. Czasem tylko motocyklem przejedzie się po wsiach. A cóż to za robota? No pewnie, cóż to za robota przejechać się z nudów motocyklem... Przyprawdziłem koledze. Kolega powiedział też, że milicjantem może zostać każdy. Coś mi zaczęło świtać w głowie...
Po skończonej dniówce, jak zwykle wlokłem się ulicami Łomży w stronę ulicy Wesołej gdzie był hotel w którym mieszkałem. Wlokąc się, przez jakiś czas obserwowałem patrol MO – młodzi chłopcy w nowiutkich mundurach, wolnym krokiem szli sobie przed siebie i wyglądało, że tak idą bez celu żadnego... Czy nie lepsza to praca od tej na budowie?

To nie było moje pierwsze spotykanie z milicją. Ot chociażby przed kilkoma dniami kiedy to mój kolega hotelowy sprowadził do pokoju panienkę żądną przygód. Koledzy pobili się o nią. W amoku zalotów wyważyli do pokoju, w którym panienka ta się znajdowała, drzwi. Obsługa hotelu wezwała milicję. Przyjechali w długich płaszczach, z pałkami u boku. Zabrali panienkę. O jak się ona do nich lepiła. Oni ją odpychali, a ona lgnęła do milicjantów jak rzep do psiego ogona. Załadowali ją do UAZA, w śniegu umyli ręce i odjechali. Albo przed kilkoma miesiącami kiedy to w ramach szukania dobrze płatnej roboty włóczyłem się po Polsce, i noc zastała mnie na szumnym dworcu PKP w Ostrołęce. Bez grosza, bez biletu ważnego, z kawałkiem suchej bułki w kieszeni. Zajechali UAZEM, zapytali się co ja tu robię. Powiedziałem, że czekam na pociąg. Kiedy poprosili o ważny bilet, nie mogłem im takowego biletu okazać. Jeden z nich zajechał mnie w mordę aż gwiazdy w oczach zamigotały i odjechali...Albo 3 maja 1983 r w Gdańsku. Łaziłem po ulicach starówki. Patroli mundurowych gęsto, jeden za drugim. Zapytali się co robię, skąd jestem. O z łomżyńskiego...podejrzana sprawa...więc mnie do suki i na Komisariat. Na Komisariacie uzbierała się grupka zatrzymanych. Wśród nich wyróżniał się z rudą brodą który w kółko się kręcił i powtarzał, że tym razem to chyba się nie uda...Puścili...Jak strzała udałem się na pobliski dworzec PKP i w pociąg... do domu...Więcej do Gdańska prywatnie nie przyjechałem...
Takie to były moje kontakty z milicją.
Chociaż nie... Zapomniałem o jednym istotnym zdarzeniu. Gdzieś tak w połowie lat 70- tych więc w porze rozwijającego się dobrobytu który chyba już sięgnął najwyższej poprzeczki, moi rodzice po długich przymiarkach kupili używane radio. Takie duże, w drewnianej obudowie i z zielonym oczkiem które najpierw się zaczynało świecić a dopiero później po rozwiniętej antenie spływał chyba z nieba normalny ludzki głos.
A jednak z tym dobrobytem to prawda bo oto w moim domu też jest radio... Dość szybko się zorientowałem, ze w takim radiu można słuchać Wolnej Europy. Nie wiem jak na to wpadłem. Pewnie to przez ciągłe kręcenie tym radiem mimo, że rodzice a zwłaszcza ojciec darł się na mnie żebym tak nie kręcił bo popsuję.
Jak tylko wpadłem na trop rozgłośni która produkowała traktory, moja świadomość obróciła się o 360 stopni. Coś mnie podkusiło aby napisać list do jedynie słusznego źródła informacji, mianowicie do Polskiego Radia. Jak pomyślałem tak zrobiłem. Napisałem do Fali ileś tam, bo chyba z roku na rok ta Fala wzrastała, że gdy byłem w lesie to podsłuchałem rozmowę kilkunastu mężczyzn którzy rozprawiali o przewrocie w Polsce. List wysłałem z miejscowej poczty. Po jakimś czasie przychodzi wezwanie abym się razem z rodzicem wstawił do najbliższego Posterunku MO. Rodzice bardzo chcieli wiedzieć co ja takiego poważnego nabroiłem, że mnie wzywają. Bardzo byli zdziwieni ponieważ przez całe swoje dorosłe życie nie byli ciągani przez Milicję, a ja mając naście lat już jestem ciągany.... Pewnego zimowego dnia ojciec założył do sań konika i truchtem zmierzaliśmy do tego domu sprawiedliwości jedynie słusznej... Tam już czekali jacyś panowie ubrani dość dobrze, w garniturach i pod krawatem... Wypytywali się o wszystko, a najbardziej chcieli wiedzieć kto mnie namówił do napisania tego listu. Powiedziałem im prawdę, że sam te głupoty wymyśliłem. Jednocześnie wyraziłem skruchę i obiecałem, że już nigdy w życiu żadnych głupot nie napiszę. Zakomunikowali mi, że gdy zechcą to mnie nigdzie nie przyjmą, do żadnej szkoły...
Po powrocie do domu rodzeństwo nazwało mnie partyzantem. W szkole pani też chciała wiedzieć po co mnie wzywali na milicję. Ale ja pani prawdy nie powiedziałem...

Teraz to już na prawdę wyznałem moje wszystkie kontakty z komunistyczną MO.

cdn
Załączniki
ja.jpg

gacek
Początkujący
 
 
Posty: 26
Dołączył: 25 mar 2007, 07:48
Reputacja: 0
Neutralny

MężczyznaPostNapisane przez gacek » 25 mar 2007, 17:30 z pamiętnika... cd.

Kiedy postanowiłem wstąpić do gmachu WUSW w Łomży aby się zapytać o możliwość przyjęcia się do pracy w MO pomimo, że tak wiele razy przechodziłem koło niego, to wielokrotnie podchodziłem do wejścia i się wracałem. Brakowało mi odwagi. Ale w końcu się odważyłem i któregoś dnia wszedłem, i się zapytałem. I nikt mnie nie zjadł. Miła pani z uśmiechem na twarzy odpowiedziała, że owszem są przyjęcia, i wręczyła mi plik papierzysk do wypełnienia. Zaczęło się... Żegnajcie porwane drelichy, śmierdzące potem onuce...

Wręczone mi papierzyska zacząłem mozolnie wypełniać. Część rubryk które wymagały jasnego samookreślenia się, podczas wypełniania przyprawiały o szybsze bicie serca. Ale co tam. Zwróciłem wypełnioną dokumentację która miała sprawić, że zacznę pracę w nowym fachu i spoczęła ona w już mojej teczce...O, oo...
Po jakimś czasie udałem się do Białegostoku do psychologa. Podobno od jego decyzji zależy czy będę pracował, czy nie. O, jaka ta pani psycholog była przemądra. Pokazywała mi na kartkach papieru takie proste rysunki, nawet nie pokolorowane, i pytała się co one przedstawiają. Jestem ze wsi i jak to? Mogłem nie wiedzieć jak wygląda jabłko, poduszka albo twarz pajaca? Chciałem wygarnąć co myślę o jej głupich pytaniach, ale się powstrzymałem i grzecznie odpowiadałem na wielce uczone pytania. Podziękowała mi za współpracę i powiedziała, że moje papiery odeśle do Łomży.
Pozostało mi nic nie robić tylko czekać. Komfortowa sytuacja. Lato, do pracy nie muszę chodzić... Wakacje.
Tak było przez pierwsze kilkanaście dni. Później oczekiwanie na odpowiedź wydłużało się niemiłosiernie. Już zacząłem powątpiewać w uczciwość pani psycholog.
Długi, wolny letni czas spędzałem na obijaniu się w rodzinnym domu. A to na spacerach do pobliskiego lasu co szczelnie okrywał okoliczne pagórki. W lesie na licznych, tylko mi znanych słonecznych polanach, pełno poziomek. Objadałem się nimi...Cudnie pachniały słońcem. Ale ile można jeść poziomki? No ile? Oprócz zjadania leśnych jagód, udawałem się na ojcowski zagon, a na nim tak ładnie żyta falują. Gdy popatrzysz z wierzchołka wzgórza, to widzisz jak w twoją stronę biegnie tysiące zielonych fal...
Zacząłem się już rozglądać za nową pracą. Za nowymi firmami wysyłającymi budowlańców do pracy za granicę. Wyczytałem w gazecie o takowej firmie w Poznaniu. Pojechałem w tym celu do Poznania. Ale gdy zatrudniony, w wybranej przeze mnie firmie, budowlaniec powiedział mi, że już pięć lat czeka na wyjazd do Libii, zrezygnowałem i wróciłam do domu. I znowu przejechane bez celu pieniądze. Ojciec zaczyna się niepokoić co ze mnie będzie.

Chłop koło trzydziestki cholera, a w domu siedzi, roboty swojej nie ma. Trzeba go utrzymywać. Co? Z bratem masz zamiar wojować o kawałek swojej schedy?
Ma rację , pomyślałam...

W końcu przyjechali. Przywieźli wezwanie do WUSW w sprawie własnej. Nic nie mówiłem w domu, ale w moim wnętrzu nastąpiła zmiana o cały obrót zegara.

W tym tak szacownym urzędzie, zaprowadzono mnie do gabinetu gdzie za wielkim stołem siedział pokaźnych rozmiarów pan w mundurze, z belkami i z gwiazdkami na ramionach. Musiał on był ważny bo ten który mnie do niego przyprowadził, zameldował się w sposób wyuczony. Ten “ważny” powiedział mi, że jest to praca ciężka i niebezpieczna. Ale pogratulował mi wyboru i zapytał się jeszcze czemu akurat w MO chcę pracować? Nie lubię tego rodzaju pytań. Odpowiedziałem, że gdzieś trzeba pracować. O nie była to ideologicznie podbudowana odpowiedź. Z kłopotliwej sytuacji wyratował mnie telefon który w tym momencie zatrajkotał i ten “ważny” zajął się telefonem, a ja dyskretnie zostałem wyprowadzony z gabinetu “Ważnego” .
Zostałem wysłany do RUSW. Tu znowu powitał mnie pan w mundurze z gwiazdkami na ramionach. Ten pan zapytał się mnie czy towarzysz chce u nas pracować? O, tak. Towarzysz chce pracować....Skierowany zostałem do kasy. Jako, że był to 3 listopad zainkasowałem pobory na cały miesiąc z góry. Trzykrotnie więcej niż wypłaty na budowie. O tak to rozumiem. Jeszcze miesiąca nie przepracowałem, a już mam pobory. Z kasą w kieszeni, w cywilnych jeszcze ciuchach, okazją udałem się do malutkiego wiejskiego Posterunku MO gdzieś daleko na obrzeżach województwa, gdzie nigdy jeszcze nie byłem.

Po przebyciu kilkudziesięciokilometrowego odcinka krętej drogi, autobus wjechał do jakiejś miejscowości. Zawrócił na kwadratowym, wyłożonym kocimi łbami ryneczku i kierowca obwieścił, że kończy trasę. Wyszedłem z autobusu. Wokół placu drewniane chałupy ciasno, jedna obok drugiej jakby im miejsca brakowało, wskutek starości przysiadywały bliżej gruntu coraz bardziej. Miejscowość wyglądała sennie. Może to dżdżysta listopadowa pogoda tak nastrajała. Od rynku w różne strony rozchodziło się kilka ulic też brukiem wyłożone, a od strony wschodniej nad miejscowością górował dach i wieża kościoła. Tuż zaraz obok przystanku bar gastronomiczny pod ścianą którego, nie zważając na wysiadających z autobusu ludzi, jakiś smakosz barowy oddawał z siebie nadmiar moczu. Przez chwilę się zastanawiałem w którą stronę ruszyć by trafić do Posterunku MO. Zapytałem o to zmierzającego w moją stronę, w moim wieku, chłopaka. Wskazał mi ręką gdzie mam się udać. Po przejściu kilkuset metrów w dół wskazaną ulicą, zauważyłem na ścianie kamienicy czerwoną tablicę informującą o tym, że w tym budynku mieści się Posterunek Milicji Obywatelskiej. Trochę z bijącym sercem wszedłem po krętych, drewnianych schodach na piętro budynku. Za obitymi blachą drzwiami puste pomieszczenie. Z sąsiedniego pomieszczenia wyłonił się tęgowatej postury milicjant. Po zorientowaniu się w jakim celu przybyłem, trochę się zakłopotał. Bo jakże to nie miał się kłopotać kiedy za kilkanaście minut odjeżdża autobus, a tu przybywa ktoś kim trzeba się zająć, bo sam nic sobie nie zaradzi. Po chwilowym namyśle powiedział, że przenocuję w Posterunku, a jutro coś mi się poszuka do noclegu. Zostawił klucze od Posterunku i poszedł sobie z teczką w ręku.
Wyszedłem przejść się po miejscowości w której mam pracować. Ciekawe jak długo...
Chciałem coś kupić na kolację. Jednak jedyny sklep mięsny świecił pustakami, a pani sprzedawczyni na moje pytanie czy coś dostanę, nie spoglądając nawet kto pyta odburknęła, że jutro mają coś rzucić.
Wracając z powrotem w stronę posterunku, kilku przechodniów ukłoniło mi się i powiedziało dzień dobry panie władzo. Zaskoczyło to mnie zupełnie. Nikt mnie tu przecież nie zna, nikomu o moim przybyciu nie mówiłem. Dopiero po jakimś czasie dowiedziałem się, że to ten chłopak którego pytałem o drogę na posterunek rozpowiedział we wsi, że na miejsce odchodzącego, przybył nowy milicjant w stopniu... porucznika.
Po powrocie do posterunku rozejrzałem się po kątach za czymś co by mi posłużyło za posłanie na nocleg. Krzesło z wybijanym oparciem posłużyło za poduszkę, dwie wiszące na ścianie panterki za kołderkę, i można było drzemać. Przez sen odczuwałem bóle kości, ale tam... Jakoś przetłukłem się tą pierwszą noc.

Ludzie od razu biorą na języki. Wystawiają ocenę bez troski o to, czy ta ich ocena długo się utrzyma. Liczy się u nich pierwszy efekt. Później najwyżej będą się dziwić, że bardzo się zmienił. To chyba normalne. Temat do dyskusji musi być. Taki temat, co to w tak małej miejscowości potrafi oderwać jej mieszkańców od szarej rzeczywistości. Przedmiotem plotek, przekazywanych z ust do ust, nie może być jakiś tam chłop, chociaż i nim nie gardzą. Musi to być ktoś, co tutaj coś znaczy. O, taki milicjant, jest ciekawym obiektem do obserwacji. Więc uważaj funkcjuszu na siebie, bo patrzą, chytrym wzrokiem cię przenikają. Czasem ta chytrość i przebiegłość jest maskowana przemiłym uśmiechem. Iluzoryczny to uśmiech. To pułapka. Uśmiechający się do ciebie, będzie dopiero zadowolony, gdy tobie podwinie się noga. Wtedy tamci, między sobą powiedzą, że dobrze mu tak. Musisz być twardy, kiedy trzeba, bo część ludzi to potwory, wampiry...

gacek
Początkujący
 
 
Posty: 26
Dołączył: 25 mar 2007, 07:48
Reputacja: 0
Neutralny

MężczyznaPostNapisane przez gacek » 26 mar 2007, 10:42 Re: Z pamiętnika młodego funkcjonariusza...

Służba?

Kończyłem dopijanie porannej herbaty, przeżuwając ostatnie kęsy świeżego, nabytego w miejscowej piekarni, rogala. Pieczywo takie prosto z pieca co po przełamaniu jeszcze paruje, jest w swoim smaku cudowne.
Rozległo się łomotanie do drzwi Posterunku. Otwierać, nie otwierać... Muszę...?Otworzyłem. W drzwiach stanął mężczyzna i zaczął wykrzykiwać, żebym wziął pałę i szedł z nim bo zostawił otwarty bar a tam się leją...
Zaraz, a skąd ja wezmę pałę? Swojej jeszcze nie mam... Nic, pobiegliśmy. Wchodzimy do baru a tam okładają się pięściami po łbach. Ten który po mnie przybiegł, donośnym głosem krzyczy ; -Poruczniku, temu trzeba zrobić kolegium! dość tego, nie daruję tym dziadom!
Okładający się pięściami spojrzeli na mnie, po czym bez słowa opuszczają wnętrze baru i gdzieś się ulatniają...
No, po awanturze... Wracam do Posterunku. Po kilkunastu minutach wchodzi gość i bez żadnego wstępu zaczyna mnie prosić abym nie robił kolegium, że to się więcej nie powtórzy. Patrzę ja na niego, a on klęka i przysięga, że to się nie powtórzy. Pytam ja się jego co się nie powtórzy? A on na to – No, porucznik wie, tam w barze...Niechaj porucznik będzie taki dobry, mam dzieci, powiem coś porucznikowi...
Po ósmej zjawił się pan Komendant. Zapytał jak się spało, i zaczął wykręcać korbką czarnego aparatu, zamawiać rozmowy. Szukał dla mnie kwaterunku. W końcu ktoś się zgodził przyjąć pod swój dach młodego milicjanta.
Po pierwszej, już „na linii frontu” dniówce, w nowym fachu ale jeszcze na luzaka wszak bez munduru, zabrałem torbę na ramię /cały mój dobytek/ i udałem się na moją kwaterę. Drewniana chałupa, samotny wdowiec z suczką co zwał ją Kropka. Zmyślna była to kropka. Gdy jej pan zwrócił się do niej – Pokaż kropka jak dziewczyny robią na wyspie? Ta kładła się na grzbiet i machała łapkami, ciesząc się z tego...

Budzę się i słyszę zza ściany głosy. W lot połapałem o czym świadczą takie rozmowy. O tej porze? Nic to, wchodzę do pomieszczenia kuchennego, a tam przy stole gospodarz urzęduje sobie w najlepsze. Nalewają mi setę – Panie władzo no to zdrowia. Wypada odmówić? Łykam. Pochwalają mój sposób picia, że nie ciągnę jak to czynią niektórzy, tylko łykam. Mówią ze znawstwem, że to jest dobry sposób picia wódki, że jest ona niedobra i temu ją w mordę... Takie tam pijackie dyrdymały. Chcę już wychodzić, a oni powiadają, że na drugą nogę jeszcze bo źle się będzie władzy chodzić...
Zakwaterowano mnie na pijackiej melinie? Marny mój żywot...

Słoneczko co prawda niewiele nad horyzont się wzniosło ale temperatura dodatnia i pora odpowiednia aby zejść po stromej skarpie nad rzekę i się przejść sobie w wolnym czasie, pozwiedzać nieznane okolice.
Rzeka leniwie płynęła od tysięcy lat w wiadomym jej kierunku. Dzień w dzień, niezawodnie. Pracowicie przenosiła tony piasku, tworzyła coraz to w nowym miejscu piaszczyste wysepki, zasiewała na nich roślinki, te zapuszczały szybko korzenie i tak powstawała kolejna wyspa z roślinnością wieloraką, i już po kilku latach stawała się gotowa na przyjęcie gości - a to wróbelka, a to boberka, a to ciekawskiego człowieka co już upatruje sobie co z niej zabrać dla siebie. Cudowny ten świat. I jak w tym świecie pełnym dziwów, rzeczy do końca niewyjaśnionych, ma się odnaleźć młody funkcjonariusz co z góry nazwany został towarzyszem? Do którego inny towarzysz zwraca się w formie mnogiej – /Gdzie towarzyszu idziecie, czemu was towarzyszu nie było, nie możecie tak towarzyszu postępować.../ Co prawda dla towarzysza wszystko jest jasne bo wyłożone przez przewodnią siłę narodu, co nieomylną się ogłasza i wiodącą w świecie, budującą dobrobyt dla całego narodu polskiego...
Ta rzeka tak niby obojętnie płynie sobie niewzruszenie i w nosie ma nowe ideologie. Kiedy chce to wylewa, kiedy chce to wysycha, kiedy chce to kogoś przygarnie do swojego tajemniczego dna na wieki i co jej towarzysz może uczynić? A może! Może zabetonować jej brzegi, może ją wykorzystać w swoich celach zmierzających do rozkwitu socjalistycznego dobrobytu. Socjalistyczny intelekt jest genialny - samo wykorzystanie rzek do odprowadzania ścieków przemysłowych. Proszę pomyśleć jakie to oszczędności dla ojczyzny. Nie trzeba praktycznie żadnych inwestycji. Wystarczy kawał rury i brudy fabryczne poszły sobie...I tak bez końca...Zresztą naukowcy udowodnią, że rzeka oczyszcza się i ścieki przemysłowe nie stanowią dla rzek żadnego problemu. Że chwilowe braki w sklepach? To nic. Kolejki coraz częstsze przed nimi, a to niechybnie oznacza poprawę sytuacji na rynku. To znaczy, że towar częściej dają do państwowych sklepów. Posłuchaj towarzyszu jedynie wiarygodnych źródeł informacji o twojej ojczyźnie - dziennika telewizyjnego, trybuny ludu i innych pomniejszych wydawnictw też wiarygodnych bo pobłogosławionych przez przewodnią siłę. W tych mediach polska się rozwija, ludzie pracują, z zadowoleniem opowiadają przed kamerami o swoich życiowych osiągnięciach. I co ci na zachodzie trują, jątrzą...Po co im to?

W zakolu rzeki jakiś mężczyzna, zapewne tutejszy mieszkaniec, w pośpiechu wyciągał z wody sieć w okach której rzucało się kilka małych rybek...Ot, w sam raz na kolację na jednego...

Komendant / od tej chwili będę go zwał STARY/ oświadczył, że jest zadowolony, iż sam nie musi już pracować w tym posterunku. Wydał mi notatnik, długopis także a jakże, mówiąc przy tym, ze w notatniku tym mam zapisywać wszystko to co robię przez osiem godzin służby i, że traki notatnik to rzecz święta dla milicjanta. Na moje pytanie czemu tu niema służbowego samochodu odpowiedział, że nie ma wkładki na pojazdy służbowe, że jemu już mało zostało aby się parał szoferowaniem samochodu i, że ja będę musiał taką wkładkę wyrobić ale wpierw muszę mieć prawo jazdy.
O przykro mi ale takowych nie posiadam. Pomocny milicjant się trafił, cholera jasna. Do brania kasy dobry.
Z opowieści mieszkańców się dowiedziałem, że mój poprzednik co odszedł przede mną, tak mocno pracował, że po służbie nie był w stanie wsiadać do autobusu i często drzemał na przystankowej ławce dochodząc w ten sposób do siebie. Dla dobra służby i jego też, pozwolono mu odejść do wygodniejszej pracy gdzie picie nie przeszkadza. Pośpieszyli też z opowieścią o losie byłego Komendanta MO który zaraz po wyzwoleniu /tym ostatnim rzecz jasna/ zakładał tutejszy Posterunek MO. Kazał się wozić karetą w dwa konie, a dzisiaj mieszka w dziko zajętej chałupie i toczy boje z żoną i z synami o butelkę dynksu. Miałem już sposobność ujrzeć jego żonę z ponabijanymi ślepiami. Cwana kobieta, nie skarży się na swojego męża. Na moje pytanie co się stało odpowiada niezmiennie – Oj panie władzo, tak nieszczęśliwie drewka rąbałam, że jedno odskoczyło i trafiło mnie prosto w oczy. Oj nic, nic się nie stało.
Ma rację kobiecina...

gacek
Początkujący
 
 
Posty: 26
Dołączył: 25 mar 2007, 07:48
Reputacja: 0
Neutralny

MężczyznaPostNapisane przez gacek » 27 mar 2007, 03:54 Re: Z pamiętnika młodego funkcjonariusza...

Dotarło zgłoszenie o zaistniałej kradzieży motocykla w odległej o kilka kilometrów miejscowości. Najpierw stary kręcił się po swoich gabinetach i w kółko powtarzał - Bądź człowieku ****** mądry, bądź człowieku ****** mądry... W końcu zamówił telefon i w rozmowie z jakimś mieszkańcem prosił tegoż o to, aby przyjechał swoim prywatnym samochodem bo jest kradzież motocykla i trzeba się udać w teren, pochodzić po lesie, że podobno ma gdzieś być schowany. Jak się później okazało ten mieszkaniec ze swoim własnym samochodem to członek ORMO. Podobno są bardzo pomocni ci członkowie. Bo i tak to jest. Przyjechał człowiek, znaczy się ormowiec, i bez żadnego zbędnego narzekania, swoim samochodem m – ki Syrena zawiózł nas na miejsce zdarzenia. Mało tego, sam też brał udział w penetracji przyległych lasów. Łaziłem w swoich cywilnych pantoflach – mokasynach. Przemoczyłem je do cna. Oprócz mokrych, rozkładających się już liści, nic innego w lesie nie było. Motocykla również.
Pod koniec „dniówki” ormowiec przyniósł butelkę czystej. Ja, jako już legalny członek tej załogi, też załapałem się na jednego i byłem z tego wielce rad, że ormowiec /miejscowy szef/ powiedział do mojego starego, że ze mnie będą jeszcze ludzie...Zaczęła mi się podobać taka „rozrywkowa” praca. Ale kiedy w dniu następnym otrzymałem pierwsze bojowe zadanie przyjęcia od poszkodowanego na protokół jego zeznań, znaczy się przesłuchać go /wielkie słowo/, i kiedy stary po zapoznaniu się z tym protokołem powiedział, że słucham tak jakby koza srała na bęben, o tak – tratata... posmutniałem i uświadomiłem sobie, ze ta praca naprawdę wymaga pracy. Nad sobą przede wszystkim.

Po kilku dniach pracy w cywilkach /sytuacja taka dla mnie była elegancka bo przez niewiedzę mieszkańcy tytułowali mnie panie poruczniku, mówili między sobą, że jakiś cywilny śledczy jest na posterunku, opinie takie mi pochlebiały/, udałem się do magazynów sąsiedniego RUSW i wróciłem autobusem objuczony tobołami w których znajdowały się nowiuteńkie mundury, i inne precjoza niezbędne do pełnienia służby. Nałożyłem na siebie mundurek a na pagonach pusto. Głupio było pokazywać się na ulicy. Ale to nie ja tak o sobie mówiłem. Z porucznika stałem się zwykłym szeregowym. Rzecz oczywista, miejscowym wcale to nie przeszkadzało. Nadal pierwsi mi się kłaniali na ulicy. Mało tego mówili też, że w mundurze bardzo mi do twarzy i, że taki przystojny milicjant to raz dwa znajdzie sobie kobitkę...


Takie tam zebranie...

Dzisiaj w pracy luzy. Ba, rzekłbym nawet, że to święto – zebranie członków gminnego PZPR – u. Swoje przybycie zapowiedział też najważniejszy członek bo gminny Sekretarz PZPR. Zebranie ma się odbyć w pomieszczeniu Posterunku. Stary już od rana /przybył jak nigdy wyperfumowany, w czystej koszuli, a nawet spodnie nie były wypchane w kolanach tylko trzymały fason/ całą sprawę wziął w swoje ręce. Tak na prawdę to on jest tu najważniejszy bo po za tym, że jest również członkiem tej partii to jeszcze przed tygodniem polecił mi wystukiwać na maszynie do pisania zaproszenia do poszczególnych osób. Przeto siedziałem godzinami i wyszukując poszczególnych liter na klawiaturze, waliłem w nie palcami. Czcionki uderzały w papier, przebijały kilka jego warstw przełożonych kalką. W taki sposób wychodziły zaproszenia różnej jakości. Na pierwszej kartce poprzebijany papier, a na ostatniej rozmazane kalką litery, ale jak się dobrze wpatrzyć to można było wyczytać o co chodzi. Stary nic nie gadał na jakość wyprodukowanych przeze mnie zaproszeń tylko uroczyście bardzo je po podpisywał, i kazał mi po zaadresowaniu zanieść na pocztę co uczyniłem. A dzisiaj wysłał mnie do właścicielki kamienicy aby pożyczyła kilka krzeseł bo tych posterunkowych może zabraknąć. A nie pasuje, aby członkowie tak szacownej wielce organizacji, stali na spracowanych nogach podczas tak ważnej, bo rocznej, narady. Też i szklanek pożyczyłem bo wypada mieć przygotowane aby w ostatniej chwili nie biegać i nie szukać gdy goście zechcą czymś popić. Tak około dziewiątej wszedł, bardzo nieśmiało, pierwszy członek. Widać było od razu, że biedak ubrał się w najlepszy swój kościelny strój, nawet pantofle wypastował i paznokcie widać było, że przyciął. Gdy tylko wszedł zapytał się starego czy to długo potrwa bo swojej żonie skłamał, że idzie do GS – u ważną sprawę załatwić. To bardzo zdenerwowało starego. Zaczął besztać biedaka, że ten się wstydzi partii. Krzyczał, że jak woli chodzić do kościoła to niechaj się wypisuje ale niech pamięta o tym, że tu, w tej gminie, władzę trzyma partia i on znaczy się mój stary. Chłop co kiedyś odważył się wstąpić do przewodniej siły narodu, poczerwieniał, opuścił głowę i cicho przeprosił mojego starego.
W kilkanaście minut później rozpoczęło się ważne zebranie. Otworzył je mój stary krótko witając wszystkich towarzyszy i prosząc o zabranie głosu Sekretarza PZPR, gminnego rzecz jasna. Sekretarz również nie omieszkał podziękować przybyłym towarzyszom. W swoim wystąpieniu wspomniał o opiekuńczej roli całej partii, o jej dążeniach do budowy dobrobytu, a następnie nakreślił zadania dla swojego gminnego komitetu. Zaznaczył, że do realizacji tych zadań nie może być tylko on sam i Komendant Posterunku, lecz wszyscy tutejsi członkowie. Słychać było w głosie przemawiającego wyraźny nacisk na ostatnią część zdania. Niektórzy szarzy członkowie poopuszczali głowy i się gapili między własne nogi, czekając zapewne kiedy się zacznie nieoficjalna część zebrania. W dyskusji zabrało głos dwóch członków poruszając przy okazji problem dojazdów do ich wsi. Wszak z powodu nieutwardzonych dróg, w porze opadów deszczu lub w porze wiosennych roztopów, nie sposób po takich drogach jeździć. Sekretarz od razu, na miejscu, w obecności swoich członków, zobligował obecnego na zebraniu Naczelnika Gminy do podjęcia działań w kierunku poprawy nawierzchni dróg w miejscowościach w których to mieszkają członkowie partii. Naczelnik odpowiedział jak towarzysz towarzyszowi – Tak towarzyszu, ta sprawa będzie priorytetową w naszej gminie.
Dzięki zjazdowi miejscowych członków PZPR, jednocześnie w większości przypadków członków ORMO, podjęto uchwałę zorganizowania czynu społecznego w okresie wczesnowiosennym kiedy to chłopstwo w polu mało jeszcze ma roboty.
Rozpoczęła się część nieoficjalna. Towarzysze już zupełnie na luzie prowadzili między sobą dysputy na różne tematy, a ja zalewałem wrzątkiem kolejne szklanki z herbatą i roznosiłem je towarzyszom...
Nie wspomniałem jeszcze o tym, że w trakcie obrad partii wszedł do Posterunku interesant w jakiejś tam swojej zasranej sprawie, ale widząc tak ważne zebranie przeprosił i powiedział, że przyjdzie w innym dniu. Widać, ze doświadczony bardzo był on i wychowany dobrze. Wie, że są ważniejsze sprawy od jego problemów i nie nalegał aby go załatwić. To nic, że rowerem jechał kilkanaście kilometrów z odległej wsi aby zgłosić swój problem milicji. Przybędzie tu w innym dniu aby za bardzo nie przeszkadzać funkcjonariuszom jakby nie było państwowym przecież. A z nimi, wiadomo, trzeba delikatnie bo taki funkcjonariusz to może wszystko, lepiej jemu nie podpadać...

gacek
Początkujący
 
 
Posty: 26
Dołączył: 25 mar 2007, 07:48
Reputacja: 0
Neutralny


  • Podobne tematy
    Odpowiedzi
    Ostatni post
Powrót do STREFA UCZUĆ